PRZYPADKI WŚCIEKŁEGO BACHORA

 UWAGA! Czytasz na własną odpowiedzialność. Tekst obarczony
 najwyższym stopniem niepoprawności politycznej. 
 Oraz społecznej. Oraz moralnej.
PS Prawda rzadko bywa moralna.   



       Był sobie ongiś Wściekły Bachor, zwany wdzięcznie Joasią. Joasia miłą miała twarzyczkę, uroczy uśmiech, krucze włoski skręcone jak owcze runo. Joasia jak Niewinność się prezentowała i tym bardziej niebezpiecznym była stworzeniem. Anielska aparycja skutecznie chroniła zbójecką naturę oraz zaiste czarcie pomysły. 
      Bachor objawił się wcześnie. I spektakularnie. 
      Dzień był piękny. Wrześniowy. Gdzieniegdzie na mazowieckich polach stały jeszcze wielkie stogi siana. Ugory z rzadka tylko straszyły nagością. Pola uprawne hojnie w krąg się ścieliły. Kto żyw uwijał się, żeby przed chłodem zdążyć, przed deszczem, bo to już dawno po żniwach być powinno, a tyle do zrobienia jeszcze. 
      Stogi się pysznią. Dzieci wokół nich biegają. Dzieciom się nudzi. Czteroletniej Joasi zwłaszcza. Wściekła jest dziś podwójnie, bo wieczór pogodny, a Babcia grubą czapą ją uszczęśliwiła, bo „Przeziębiona dopiero przyjechałaś z tego Ełku. Zdrowa wyjeżdża, chora wraca. Co oni z tym dzieckiem w tym mieście wyprawiają? Masz tu chlebek ze śmietaną, z cukrem, jedz, na zdrowie. Ale czekaj, czapkę weź, nie zdejmuj, bo mi zaraz doniosą, żeś niegrzeczna i ścierką prześwięcę”. Joasia czapkę na lokach przypłaszcza, mruczy coś, leci. „A wracaj mi na dobranockę, Jołasiu”, ściga ją wołanie, ale „Jołasia” nie słyszy, gna jak sam diabeł. 
     Latają jak chmara chrabąszczy wokół złotych kop siana. Słoiki mają w rękach, chrabąszcze do nich zaganiają, chwytają, słuchają owadziej symfonii, wypuszczają. Ale nudno. Co by tu. Może… ognisko! To Joasia! Joasia pomysł ma wyśmienity! Zapałki skądś i rozpalimy, poskaczemy, tyle tego siana, nie ubędzie nikomu. Leci któreś dziecię, co to mu najbliżej do domu, zapałki wykrada, wraca. Będzie bal!
     Mija kwadrans, mija drugi. Wieczór głębszy, Babcia przy furtce stoi, na drogę patrzy, Jołasi wygląda. Nie ma Jołasi, ale nagle niebo w stronie, skąd dawno powinna nadejść zaczyna się niepokojąco jarzyć. Nagle ciszę rozcina złowrogi świst syreny alarmowej. „To straż!” uświadamia sobie Babcia. I nie czeka już, biegnie, ale zaraz widzi pędzącą ku niej małą, rozdygotaną, zapłakaną postać. Zderzają się, postać wpada w ramiona Babci, za nią gnają inne, rozwrzeszczane maluchy, za Babcią widać tłum dorosłych. Histeria. Oraz piekło. Syrena wyje, dzieci ryczą, rodzice nie wiedzą, co najpierw, lać czy tulić. Joasia, w opasce, co z czapki została, z nadpalonymi lokami, z twarzą osmaloną i z osmalonymi rączkami, odsuwa się od Babci i z przerażającym spokojem powiada:
- Babciu, bo nam się trochę sianko pali.

***
     Joasia, wciąż lat cztery, postanowiła pomóc Babci i zabić upierdliwą muchę, co to po oknie się tłukła i czytać nie dawała. „Król Maciuś Pierwszy” już się ładnie rozpędzał, Joasia nawet całą stronę w ciągu dnia wyczytała, a tu ta mucha głupia. Dziewczyneczka się rozgląda, czym by tu cholerę przechrzcić. Najbliżej ma tłuczek do mięsa. Nada się. Dziecina na stół się wdrapuje, przykuca, tłuczek dźwiga, lot ofiary śledzi i jak się nie zamachnie, jak nie grzmotnie! Mucha pada trupem. I trupem pada świeżo wymieniona szyba. Joasia trupem nie pada. Ze stoickim spokojem złazi na swoje krzesło i kończy lekturę. 
- Przecież chciałam pomóc! – tłumaczy Dziadkom, rozgoryczona klapem, którym ją Babcia nagrodziła. 
    No co?

***
   W przedszkolu Joasia namiętnie uprawiała lingwistyczną gimnastykę. Łacińską. Oraz rynsztokową. Słowa, zasłyszane na wiejskich podwórkach, głęboko w pamięć zapadały. Można było brać przedszkolną uczyć tej pysznej mowy. Przyznać trzeba, że chętnie uczyła także brać szkolną. Oraz, że obecnie, ze Wściekłego Bachora wciąż wiele mając, Dziecię własne, niepostrzeżenie zaraża języka rodzimego brukaniem. Matka Joasi, nauczycielka z powołania, z przekonania oraz z żywej pasji, męki okrutne cierpiała przez to rozbisurmanienie córczynego języka. A Joasi przystoi? Przystoi. Wściekłemu Bachorowi wszystko przystoi. 

***
     Z przedszkola, które Joasia uwielbiała i bez którego nie chciała istnieć, zdarzało się nadobnej panience uciekać. 
- Proszę pani, dziadkowie po mnie przyszli. Tu na skwerze czekają. – rzekła kiedyś Joasia. 
    Pani uwierzyła. Wszak Dziecina niecne uczynki swoje wspaniale umiała ukrywać. Nie obnosiła się z nimi. Niewidziana kolegów w przeklinaniu edukowała, niewidziana naparzała, gdy jej kto nadepnął na nadwrażliwość. Widziana mówiła nieśmiało, śmiała się rozkosznie i tak pięknie śpiewała głosem zstępującego anioła. Dyplom Najgrzeczniejszego Przedszkolaka otrzymała. Ona miałaby kłamać? 
- Idź, Joasiu, tylko bądź ostrożna. 
    I Joasia poszła. 
    Dziadkowie przyszli w ustalonej porze. Dziecka w przedszkolu nie zastali. 
    Dziecko poszło do domu. Przez pół miasta. Skrótem. Skrót wiódł przez romskie osiedle. Na którym to wszyscy Joasię znali i kochali. Trzeba było jeszcze zatańczyć, zaśpiewać, pączka zjeść, herbatkę wypić, zanim się wreszcie przed klatką domu własnego pokazało. A Dziadków jeszcze nie było. Kiedy nadeszli, w skrajnym zdenerwowaniu już będąc, Joasia ręce założywszy do tyłu, jak zwykł to robić Dziadek, spacerowała sobie najspokojniej wzdłuż bloku. Dziadek klapa zaserwował, Babcia tylko całowała. Była to bowiem druga para Dziadków, po mieczu. Dziadkowie po kądzieli w swej wsi spokojnej na wnuczkę czekali. 

***
    Jeśli kto wszedł w drogę Wściekłemu Bachorowi, biada mu była raz na zawsze. Można było być poszczutym w piwnicy przez wściekłą kotkę.
- Zobacz, jakie tam śliczne koteczki śpią w pudełku. 
     Można było zostać zepchniętym z huśtawki w nieckę wypełnioną brudną deszczówką. I była to najłagodniejsza postać kary. Bo można też było, jak mały Jurek, niemal stracić pączkującego peniska, gdy Joasia gruchnęła Jurkiem o poszarpaną i pordzewiałą rynnę. 
     Wściekły Bachor był najniższy ze wszystkich podwórkowych i przedszkolnych dzieci. Ale to on budził największy popłoch. I strach. I respekt. 

***
   Zdarzyło się kiedyś, że się Joasi zamarzyła sukienka. Taka, jaką miała Agnieszka z sąsiedniego bloku. Agnieszka falbaniastych, tiulowych, strojnych sukienek miała mnóstwo. Chyba cztery. Joasia nie miała żadnej. A mieć musiała. Mama powiedziała: „Nie ma pieniędzy na taką sukienkę, córeczko”. Tata powiedział: „Zaraz wyrośniesz”. Babcia powiedziała: „Pomyślimy”. Joasia nie chciała myśleć. Chciała mieć. Rodzice w złoto nie opływali. Studiowali oboje. Weź, wytłumacz dziecku, które chce. Któremu sukienki Agnieszki nocami się śnią, za dnia w oczy kłują. 
     Joasia nie zdzierżyła. Zgrzeszyła okrutnie. Z zazdrości zgrzeszyła czystej. Torebkę swoją wzięła, w szafie Agnieszki ukradkiem zanurkowała, sukienki wywlokła, upchnęła, zwiała, szukaj na zdrowie. Mściwie Joasia myślała: „Jak ja nie mogę mieć, to ty też mieć nie będziesz”. Szła Joasia przez miasto, a Wściekły Bachor wylewał się z niej, aż powietrze iskrzyło. Poszła Joasia na odległe osiedle i dalej atakować matki, co to wokół piaskownicy przysiadły. 
- Może pani kupi dla córeczki śliczną sukieneczkę?
Matki zdębiały. Co z takim niepojętym dzieckiem uczynić?
    Na szczęście dla matek, na nieszczęście dla Joasi, z okna wypatrzył ją znajomy Tatusia. Mądry był z pewnością, ale klepki którejś pozbawiony. Zamiast wziąć Bachora za grzbiet i rodzicom dostarczyć, policję – tfu, milicję – wezwał. Na dziecko czteroletnie, kretyn uśmiechnięty, doniósł. Milicja się zjawiła, milicja Bachora odholowała. 
     Co czuł Autor Joasi, student jednej z wiodących uczelni mundurowych, gdy mu mundurowi koledzy córkę doprowadzili? Córkę złodziejkę. 
     Lania nie było. Rodzice płakali. Oboje. Wściekły Bachor przeprosił Rodziców, przeprosił Agnieszkę, sukienki zwrócił i do dziś tęskni za klapem, który go ominął. 

***
    Młodsza Siostra. Przylatuje nie wiadomo skąd, gdy Joasia ma niespełna sześć lat. Ileż mogłaby opowiedzieć, co też jej uczynił przeklęty Bachor! Bachor miał się opiekować niemowlaczkiem, gdy się Mama do sklepu udała. Bachor znalazł sobie wyśmienitą zabawę. Wkładał oto paluszki w kąciki ust Siostrzyczki i sprawdzał, jak szeroko można usteczka owe rozciągnąć. Siostrzyczka słusznie protestowała, ale i na to szybko znalazła się rada. Wziął Bachor poduszkę i rozwrzeszczaną twarzyczkę wyciszył. Chwila pod podusią i powrót błogiej ciszy. 
     Siostrzyczka rosła i zbierała baty. Za wszystko, a największe za to, że w ogóle, bez zgody Joasi, śmiała pojawić się na świecie. Tron jest jeden. Niepodzielny!
   
***
     Kiedy Joasia nie znęcała się nad Siostrą, z lubością oddawała się bardzo miłej rozrywce. Słodkim głosem namawiała małe dziewczynki, żeby zeszły z nią do piwnicy, po czym potężnie je wytarmosiwszy za włosy oraz za odzienie, zamykała je tam, uprzednio nastraszywszy nalotem Baby Jagi. Wypuszczonym po jakimś czasie, zasikanym z przerażenia maluchom, obiecywała repetę, jeśli przyjdzie im do głowy złożyć skargę lub donos. 

***
      Aż przyszła kryska. W imieninowy wieczór dziewięcioletnia Joasia uprawiała ekwilibrystykę na dachu świeżo wznoszonego jednorodzinnego domu. Blisko był, po drugiej stronie ulicy ledwie. Ściśle, nie po dachu spacerowała, a gdzieś na wysokości pierwszego piętra. Krok i z jednego potencjalnego pomieszczenia przechodzisz do sąsiedniego. Krok w tę, krok dalej, krok do tyłu. Aż nagle bum. Nagle pod nogami jest pusto, nagle Joasia leży w ceglanym kręgu. Po brwiach, po policzkach coś cieknie, z nosa leci, z kolan, ręka jakaś dziwna, boli, nie boli, może wcale jej nie ma. Nikogo. Sama jest. Chłopak jakiś starszy, ładny taki, był przed chwilą, chciała mu pokazać, jak zgrabnie sobie radzi na tych belkach, na tych łączach, to pokazała, a on uciekł, słyszy jak wieje, tchórz. Czołga się Joasia na pryzmę żwiru, leży, Bachor z niej ulatuje. Myśli, że to może sen, ale we śnie ręka tak nie puchnie. I nie boli. A tu krew chyba na policzku, bo palce czerwone. Trzeba wstać. Iść. Do domu. Idzie. Na pełne zdumienia i paniki spojrzenie Mamy, odpowiada tylko:
- Spadłam z huśtawki. Ręka mnie trochę boli. 
     Jest przytulenie, jest opatrywanie. Rano po ręce nie ma śladu. Jest jakiś nieforemny balon. Do szpitala. Natychmiast. 
- A proszę pani, a Asia spadła z dachu. – oświecają Mamę dzieci, okupujące ławkę przed blokiem. Niepytane. Już chłopaczysko doniosło. Już można się mścić na Wściekłym Bachorze. 
     Klaps ląduje na tyłku. Za kłamstwo. Ano. Co tam ręka. Sprawiedliwość musi boleć dubeltowo. 
      Ręka jest tylko pęknięta w nadgarstku. Bardzo nieznacznie pęknięta. Gips na trzy tygodnie. 
      Gips uruchomił Wściekłego Bachora na nowo. Znakomicie sprawdził się jako maczuga. Joasia tłukła nim kolegów i rąbała w parapet z taką siłą, że kiedy w stosownym terminie stawiła się na usunięcie rękawa, nie trzeba go było rozcinać. Rozpadł się w pył tuż po odwinięciu bandaży. 

***
     Przypadki można mnożyć. Niech te wystarczą. Wystarczą, by stwierdzić, że przy Wściekłym Bachorze nasze dzieci są święte i można w te pędy pomniki i ołtarze im stawiać. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BABCIA JADWINIA

JAK MAMA T. GRUSZKI WARZYŁA

TAJEMNICE DAMSKIEJ TOREBKI