Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2018

BABCIA JADWINIA

Obraz
      Babcia Jadwinia nie jest moją babcią. Jest babcią mego kolegi.       Babcia Jadwinia jest osobą niezwykłą i w całej swej istocie oraz trybie życia wyróżnia się znacząco na tle babć zaludniających rodzime sioła i miasta. Jadwinia jest zamożna oraz rozrzutna. Szasta groszem na książki, na kosmetyki, na podróże oraz na spełnianie swych rozlicznych fanaberii. O innych w tym szastaniu też pamięta, ale o tym mówić mi nie wolno, bo zakazała. Obawia się, że ktoś ją w tej opowieści rozpozna i za dobre uczynki ukarze.         Jadwinia jest piękna, wiotka oraz elegancka. W suknie zaopatruje się w butikach Rzymu oraz Mediolanu, po perfumy lata do Paryża i od lat nie opuściła żadnego New York Fashion Week. Gdzie chce, tam wejdzie. Kontakty ma liczne, grono wielbicieli od lat bogate. Dba, by to grono wciąż puchło, bo jej metryka stosunki z rówieśnikami mocno utrudnia. Z rocznika Jadwini wszyscy już niebo od strony chmur oglądają. Z kilku roczników wstecz też niewielu szczęśliwców się osta

DOLNOŚLĄSKA SIEKIEREZADA Z UDZIAŁEM KOSYNIERA

Obraz
      Mój serdeczny kumpel, dla niepoznaki nazwę go Maćkiem, na krańcach Wrocławia rezydencję ma imponującą i wielce gościnną. We wsi, od rezydencji owej o kilkanaście kilometrów ledwie oddalonej, kuzyn jego wiódł żywot sielski w otoczeniu rodziny tak licznej, jak serdecznej. Pewnego lata, które żywym ogniem buchało z nieba, kuzyn żenić się umyślił i przy hojnym wsparciu familii wesele na trzysta głów biesiadnych obstalował. Aby się wszyscy w jednym miejscu mogli zgromadzić, za dom weselny miała posłużyć stodoła. Kiedy już wszystko we właściwym ordynku stało, wyszedł na jaw deficyt w umeblowaniu. Zabrakło krzeseł. Rozjechało się kilku przyszłych weselników po znajomych, rodzinie, sąsiadach prosić o poratowanie w sytuacji uroczystej. Kuzyn, w garnitur ślubny już przyodziany, zawitał do Maćka. Maciek ani myślał krzeseł żałować. W komplecie jadalnianym sześć stało, sześciu użyczył, sześć z panem młodym odjechało.         Kiedy tak wszyscy wokół brakujących mebli się krzątali, dziadek

TAJEMNICE DAMSKIEJ TOREBKI

Obraz
      Od kilku lat krąży w internetach zdjęcie wnętrza damskiej torebki. Zdjęcie ma obrazować rzeczywistość. W ujęciu geologicznym. Stare chusteczki, tampony latające luzem i ubite na skałę, paragony, zwietrzałe błyszczyki, portmonetka, dwa miliardy rupieci, wszystko w opłakanym stanie oraz w plątaninie nie do objęcia wyobraźnią. Obrzydliwej i dość przerażającej.  Dodaj napis Źródło: https://www.pantofelek.pl/16804/przekroj-warstw-geologicznych-w-damskiej-torebce-haha-mocne-d.html    Popatrzyłam na nie z niejaką odrazą i przypomniała mi się zaraz pewna scena. Lidl. Sierpień. Szał przedszkolny, a w Lidlu wspaniałości plastyczne w rozsądnej cenie i zupełnie przyzwoitej jakości. Pognałam, upolowałam, stanęłam w kolejce do kasy. Za mną szybko uformował się ludzki ogonek z naręczami bądź koszami kredek, plastelin, zeszytów oraz bloków. Przede mną facetka z koszem oraz olbrzymią torbą na ramieniu. Format XXXL. Jeśli nie większy. Kasjerka zlicza szkolny chłam, facetka chłamu n

JAK MAMA T. GRUSZKI WARZYŁA

    W pełni lata Mama T., czyniąc zadość rodzinnej tradycji, zabrała się do gotowania gruszkowego kompotu. W robocie owej Tatko jej pomagał. Mama owoce przygotowała, zalewę do nich takoż, gar na kuchni postawiła, w centralnym miejscu onego umieściła olbrzymi słój, a wokół niego armię drobniejszych szklanych żołnierzyków.      Kiedy na ogniu wesołym kocioł zamruczał, rodzice zasiedli w odległym kącie kuchni i poczęli rychtować dalszą baterię owoców. Rychtują niespiesznie, lekko o chmurkach i ptaszkach sobie gwarząc, kiedy nagle huk straszliwy posadą domu wstrząsnął. Zwróciwszy przerażone oczy ku źródłu rumoru ujrzeli ze zgrozą, jak wyrzucona siłą eksplozji szybuje w górę pokrywa kotła, po czym zatrzymawszy się na chwilę na suficie i smolisty krąg na nim zostawiwszy, z piekielnym jazgotem ląduje na posadzce. Tuż za pokrywą fontanna szkła na wszystkie strony wyprysła, a zaraz potem lawa gruszek runęła, sufit i ściany w jedno mgnienie tapetując na słodko.      Rodzice, w pół ruchu za

RZECZ O NASZYCH AUTORACH

     Tak sobie rozmyślam, jak głupim się jest w chmurnej młodości – a w starości tym bardziej – umacniając się w urazach, żalach, pretensjach rozmaitych wobec Autorów swoich, pielęgnując te animozje bezrozumne, zrywając pępowinę byle szybciej i koniecznie raz na zawsze. Że się złym słowem dostało jak pejczem, że się klapa poczuło, albo i klamrę paska, że zakazy jakieś, że niezrozumienie permanentne, że w ogóle i o Matko!, jak ja was nienawidzę, jacy wy durni jesteście, choć starzy, jak ja inaczej będę żyć, jak ja inaczej dzieci wychowam, jak ja wam udowodnię, pójdę w cholerę i popamiętacie jeszcze. I w tej zaciekłości żyć, i tę żółć w sobie przelewać. A gdzie rozum jakiś? Gdzie sens? Pomniki Autorom stawiać. Że zdzierżyli, do adopcji nie oddali, w oknie życia nie położyli, albo nie wyskrobali zgoła, bo co tam jakieś poczęte ledwie embrioniątko. Zygotka tam jakaś byle jaka, nie wiadomo co to tam jest i będzie. Może są wśród dorosłych dzieci jakieś istoty anielskie, co to absolutnie i j

MAMA

    Kiedy miałam cztery lata uczyła mnie rosyjskich ballad i ukraińskich dumek. Czytała. Śpiewała do snu.      Kiedy miałam cztery lata dała mi wolność. Dała zdrowie niemal ślepemu dziecku. Nie pozwoliła uwierzyć w ślepotę, która zamyka w klatce. Nie pozwoliła ustawić barykad między mną a światem. Wypuściła między dzieci, między ludzi, na romskie podwórka, na drzewa, na ulice nadjeziornego miasta, do sklepu z siatką i na scenę Domu Kultury z jasnym, czystym, codziennie szkolonym głosem.       Kiedy miałam siedem lat wsadzała mnie samą do podmiejskiej kolejki i puszczała w świat, do Babci. "Nie bój się", mówiła. "Nigdy się nie bój". Nie bałam się.      Kiedy miałam dziewięć lat postawiła mnie przed rosyjską, nie..., radziecką! delegacją i kazała śpiewać w ich języku. Śpiewałam nawet wówczas, gdy uciekły słowa, dośpiewałam we własnym języku, patrząc w oczy (no, w kierunku oczu) obcym ludziom. Bez lęku.      Kiedy miałam dziesięć lat popchnęła mnie na pierwsze

NA MATERACE!

    Od wczoraj powinnyśmy zażywać wszelkiej słodyczy u Babci W. Dziś miałam pić wino z Siostrą. Gadać nie do siebie miałam. Słuchać miałam.       Nie jesteśmy u Babci W. Nadal tkwimy w domu. Jest środek ferii. Na fejsbuku relacje z wojaży. Z gór. Śniegu pełno i pełno radości. A u nas wojna.       W środowy ranek machałam świeżo wydrukowanymi biletami na pendolino. Prezenty spakowane, miotam się raźno w poszukiwaniu podróżnej garderoby. A tu telefon się drze. K. Wieści z frontu. Że Babcia T. Że podejrzenia bardzo brzydkie chyba się sprawdzą. Że zaraz, jutro trzeba gnać do medycznych mędrców, działać, pukać, niech radzą, niech dumają, niech kombinują, jak staruszeczce naszej pomóc.  - Mamie nic nie może być. - Gadam jak głupia. - Ona ma zakaz chorowania. Ona ma zakaz umierania. Przecież wiesz. Ja nie będę gotować. I to jest zasadnicza przyczyna, dla której Mama T. ma żyć wiecznie.  - Ale... - Tu nie ma ale. Tu nic nie ma. cokolwiek jest, idziemy na materace. - Ojciec chrze

DOROTA

Obraz
      Targowisko w Ełku było olbrzymie. Niezmierzone. Labirynt alejek, ludzkie kłębowisko, łóżka polowe, na łóżkach towar wszelkiej maści, mydło, powidło, pomada i klucz do przyszłości. Rok był 1977. Lato w rozbiegu, tuż po Bożym Ciele. Joasia pamięta, bo koleżanki z podwórka sypały kwiatki, a Joasia nie sypała. Bo nie. Nie miała też sukienki ślubnej, falbaniastej, koronkowej, najbardziej stosowenj do tych płatków i do spotykania Pana Boga. Babcia Joasi spotykała Pana Boga. Rodzice postanowili spotykać tylko ludzi. I nie było ani kiecki, ani kwiatków-płatków. Za karę Joasia ukradła kiecki Agnieszce. Trzy. Oddała dwie. Sobie nic nie zostawiła, tylko mściwą satysfakcję, że trzecia, najładniejsza trafiła pod drzwi pewnego mieszkania na romskim osiedlu. O!       Teraz Joasia, lat pięć, stoi przed straganem na wielkim targu. Stoi i patrzy. Nie mruga. Patrzy. Na cud wcielony. Rudowłosy. W kraciastym wdzianku. Wzrostu dziecka.  - Podoba ci się laleczka, dziewuszko? - pyta właściciel cudu.