DOLNOŚLĄSKA SIEKIEREZADA Z UDZIAŁEM KOSYNIERA


     Mój serdeczny kumpel, dla niepoznaki nazwę go Maćkiem, na krańcach Wrocławia rezydencję ma imponującą i wielce gościnną. We wsi, od rezydencji owej o kilkanaście kilometrów ledwie oddalonej, kuzyn jego wiódł żywot sielski w otoczeniu rodziny tak licznej, jak serdecznej. Pewnego lata, które żywym ogniem buchało z nieba, kuzyn żenić się umyślił i przy hojnym wsparciu familii wesele na trzysta głów biesiadnych obstalował. Aby się wszyscy w jednym miejscu mogli zgromadzić, za dom weselny miała posłużyć stodoła. Kiedy już wszystko we właściwym ordynku stało, wyszedł na jaw deficyt w umeblowaniu. Zabrakło krzeseł. Rozjechało się kilku przyszłych weselników po znajomych, rodzinie, sąsiadach prosić o poratowanie w sytuacji uroczystej. Kuzyn, w garnitur ślubny już przyodziany, zawitał do Maćka. Maciek ani myślał krzeseł żałować. W komplecie jadalnianym sześć stało, sześciu użyczył, sześć z panem młodym odjechało.
        Kiedy tak wszyscy wokół brakujących mebli się krzątali, dziadek kuzyna, co to w okolicy całej słynął z lekkiego i niegroźnego pomieszania zmysłów (dziadek słynął, nie kuzyn), skorzystał z okazji i wódkę, w jego mniemaniu trunek zbyt lichy, zamienił na bimber czysty, okrutnie prądem rażący. Plan obmyślany miał skrzętnie, butelki bliźniaczo podobne do oryginałów zawczasu naszykowane, zatem po cichutku, po kryjomu, co obmyślił to uczynił.
    Ślub wyśmienicie się udał. Przed stodołą młodą parę orkiestra paradnie powitała i biesiadnicy do stołów zasiedli. Kto na wódkę trafił szczęście miał nieopisane, komu przypadł dziadkowy bimber po czasie niedługim w bestię się przeistaczał.
        Nie minęła godzina, jak pierwsza awantura wybuchła. O co? Bimber raczy wiedzieć. I tak jeden drugiego trąca, zza stołu wyciąga, tarmosi, złorzeczy. Wtedy trzeci z krzesła się podrywa, czwarty w jego ślady idzie. Piąty…
      Nikt nie powie, skąd siekiera tam się wzięła.  Jedna, dwie, może osiem. Skąd widły, łopaty i szpadle w liczbie zagajnik przypominającej. Ktoś wrzeszczy, ktoś upada, krew się leje. Baby piszczą, kiecki ściskają, do wrót pod ścianami przedostają się chyłkiem. Ktoś ogień zaprószył, marynarki fruwają, gaszą. Straż, przez Pana Boga powiadomiona, gna na sygnale. Nic, tylko ściana osmalona.
        I na to wszystko sąsiad jakowyś wpada, kosą wymachuje, na tłum szarżuje z rykiem.  I znów tańczą siekiery, szpadle, łopaty, widły i grabie. Pomiędzy nimi kosa wywija tryumfalne tango. Lecą włosy, poły marynarek, portki, krawaty, rękawy koszul. Lecą porąbane krzesła i stoły. Apokalipsa i Armagedon!
       Kto pierwszy się zmęczył? Kto ostatni? Rano na kupę zrzuceni, wszyscy awanturnicy spali zgodnym snem. Na szczycie kopca kosa leżała i rdzawo lśniła zakrzepłą krwią. Że nikt ręki, ani nogi, ani głowy zgoła nie stracił, cud to prawdziwy! Że w mediach o tym nie głoszono, sprawa to grubą kopertą okupiona.
      Nazajutrz pan młody, poturbowany nieco, zawitał do Maćka. Krzeseł zwrócić mu nie mógł. Siekiery skutecznie je unicestwiły. Pieniądze zatem wręczył Maćkowi, skruszony i zawstydzony wielce.
        Dziadkowy bimber weselne dary od ręki zdematerializował. To, co młodzi z hojnych rąk otrzymali, na postradane minie przeznaczone być musiało.
         A Dziadek?
- Ale przyznacie, – rzekł – że przednie weselisko było!
         Przednie. Zaiste, przednie!

Źródło:https://pl.123rf.com/photo_10826245_z%C3%A5%E2%80%9Ay-cz%C3%A5%E2%80%9Aowiek-z-siekiery-we-krwi.html


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BABCIA JADWINIA

JAK MAMA T. GRUSZKI WARZYŁA

TAJEMNICE DAMSKIEJ TOREBKI