MAMA

   Kiedy miałam cztery lata uczyła mnie rosyjskich ballad i ukraińskich dumek. Czytała. Śpiewała do snu. 
    Kiedy miałam cztery lata dała mi wolność. Dała zdrowie niemal ślepemu dziecku. Nie pozwoliła uwierzyć w ślepotę, która zamyka w klatce. Nie pozwoliła ustawić barykad między mną a światem. Wypuściła między dzieci, między ludzi, na romskie podwórka, na drzewa, na ulice nadjeziornego miasta, do sklepu z siatką i na scenę Domu Kultury z jasnym, czystym, codziennie szkolonym głosem. 
     Kiedy miałam siedem lat wsadzała mnie samą do podmiejskiej kolejki i puszczała w świat, do Babci. "Nie bój się", mówiła. "Nigdy się nie bój". Nie bałam się. 
    Kiedy miałam dziewięć lat postawiła mnie przed rosyjską, nie..., radziecką! delegacją i kazała śpiewać w ich języku. Śpiewałam nawet wówczas, gdy uciekły słowa, dośpiewałam we własnym języku, patrząc w oczy (no, w kierunku oczu) obcym ludziom. Bez lęku. 
    Kiedy miałam dziesięć lat popchnęła mnie na pierwsze kolonie. Pod opieką młodszej koleżanki, M. Miała mieć na mnie oko. Tylko raz. M. dała moc odpowiedzialności, mnie pokazała, że nie ma nic wstydliwego w prośbie o pomoc. 
      Kto tej pomocy bardziej potrzebował, M.? Obie? Żadna z nas?
   Kiedy miałam piętnaście lat, na dwa pierwsze miesiące mojego liceum wyjechała specjalizować się w Moskwie. Zawierzyła mi opiekę nad Siostrą, zaufała, że dam radę w nowej, od pierwszego wejrzenia wybitnie niekochanej szkole i że zastanie dom w jednym kawałku. Zaufała. Bo mogłam wszystko. 
   Leniwcowi, z wiecznym buntem w plecaku, przygotowała ściągę maturalną. Tylko przeczytać. I udowodnić. Udowodniłam. Dla niej. Tylko dla niej, bo chwilowo - i jak wiele razy później -  miałam wszystko w odwłoku. 
      Potem uwierzyła w dziewiętnastolatkę. Uwierzyła tak, że rozkapryszone, księżniczkowate dziewuszysko jako jedyne z mazowieckiego grajdołka zostało przyjęte - z maksymalną liczbą punktów! - na prestiżowy kierunek jeszcze bardziej prestiżowej uczelni. Ślepe dziewuszysko pokonało cały widzący świat, bo miało w żaglach wiatr niezłomnej wiary Jednej osoby. 
     A później płakała, gdy głupia, niepokorna młoda kobieta porzuciła wymarzone studia. Płakała i prosiła, żeby spróbowała pójść tam, gdzie bezpiecznie będzie leniwemu bibliofilowi. Ubłagała. I cierpiała, gdy nie było widać ani zaangażowania w nowy projekt, ani przygotowania do kolejnych egzaminów. Przygotowań nie było. Był żywioł. I znów, nie wiadomo skąd, maksymalna liczba punktów. I lata męki, gdy Cesarzowa Abnegacji robiła co chciała, z wyjątkiem studiowania. Na uczelni przypadkiem, nauka do egzaminów w pociągach lub przed salą. Wieczne zdumienie, że w ogóle są jakieś egzaminy. 
     Patrzyła na Znudzoną Królową i cierpiała coraz bardziej. Że się tej wiary zrobiło za dużo. Że zamiast zdrowego dziecka jest dziecko pyszne, dumne, egotyczne. I że to dziecko żadnego kopniaka w zad nie dostaje, że je głaszczą na studiach, w miłościach, - mimo późniejszych porzuceń, bo ileż można z Kapryśną Damą zdzierżyć?! - w poetyckich konkursach i w przyjaźniach. 
    Tymczasem dziewucha finał studiów przyspieszyła i już wyjścia nie było. Pojechała na obronę pracy magisterskiej, z obawy, że wreszcie do jakiego nieszczęścia dojdzie, bo bachor nie ukrywał, że się ani do pisania ani do obrony nie raczył przygotować. Mimochodem, z łaski napisał i teraz z łaski do obrony przystępował. Pojechała. Nie zdziwił jej kolejny sukces, ale i duma z rozbrykanego intelektu gorzki posmak miała. Zaczęło się lęgnąć przeczucie wielkiego bum, które musiało spaść na żmiję, na łonie własnym wyhodowaną.
     Ślepe, wszechmocne i wszechmogące dziecko, umyśliło se doktorat. Który to doktorat wlókł się tak, że zrujnował zdrowie całej rodziny. A w finale... finału nie było. Bo się niewdzięcznej gówniarze odechciało. Co więcej oprócz doktoratu, poszedł w gruzy długoletni związek kapryśnego dziewczęcia. 
      A Ona nie zwątpiła. Trwała, wierzyła, kochała. Czekała na opamiętanie. 
    I wtedy pojawił się skromny, wybitnie mądry chłopak z Kaszub. Poustawiał meble w głowie, w sercu, w duszy Cesarzowej. Cesarzowa zlazła z tronu. Zamieszkała nad Zatoką. Zmieniła królewskie insygnia na ściereczkę do kurzu i na zakładkę do książek, na sekretarzyk i na dziecięce łóżeczko. Spojrzała w lustro i zobaczyła zwyczajną niezwyczajną, prawie ślepą zdrową dziewczynę, która wciąż może wszystko, ale woli móc wszystko dla tych, których kocha. Nie dla siebie. I nie unosi głowy ponad stół. Nie musi. Już nic nie musi.
    Kiedy przyszło dźwigać nowe ciężary, ten z matczynego serca mógł wreszcie spaść. 
   Może nie wyrosłam z bachora. Nie dorosłam do bycia kobietą. Ale dorosłam do bycia córką. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BABCIA JADWINIA

JAK MAMA T. GRUSZKI WARZYŁA

PAMIĘĆ