WIRUS

    I nic. Dupa. Kłębię się w sobie. Znów od okna do lustra. W lustrze pełno dziur. Co ja tu robię? Co ja robię? Będę gadać do siebie, żeby nie rozmawiać z M. i K. Będę tak gadać, jak nie gadałam wcześniej. Nie napiszę już tych opowieści, które miały mnie nieść na szczyty. Na raki chyba. W raczy odwłok. 

      Wino straciło smak. Odkąd grudzień pożegnał się chorobami. Najpierw K. przywlókł wirusa i sam ledwie kaszlnąwszy zaraził M. i mnie. M., od półtora roku zdrowiutka i rumiana, padła nagle i konkretnie. Za M. poleciałam ja. Po dwudziestu latach nieświadomości, że istnieją na tym padole jakieś grypy. To teraz zaistniały. Spektakularnie. Ścięło nas na trzy tygodnie. Trzy tygodnie w łóżku, trzy kilo z grzbietu. Dieta cuda wianek! 

       Aleśmy się z M. wygrzebały. Szczuplejsze i mądrzejsze o piętnaście książek. Liczyłyśmy. 

     M. wróciła do szkoły, ja wróciłam do zamartwiania się. Że się znów rozchoruje, że ja się znów rozchoruję, że K. coś znowu przytarga i niech się może w cholerę wyprowadzi. Do kwietnia. W kwietniu słońce nastanie i grypę załatwi. Bo mrozu coś mało. Bo śnieg jakiś niemrawy. I e tam! Tymczasem M. nie zamierzała się bawić w żadne chorowanki. Ale na bal karnawałowy nie poszła, bo:
- Przecież ty się, matko, zaraz rozpadniesz. Będziesz mi wciąż koło uszu skakała z termometrem. Ja tego nie wytrzymam. Zresztą w ferie jest nowy bal. Wtedy pójdę. 
- Ale...
- Nic mi nie będzie. Obiecuję. Pójdę na ten bal, a potem możemy jechać do Babci W. 
      M. Mądrala. 
      Przyleciał strój Rey, M. latała po pokojach wyjąc mieczem świetlnym, a ja się zastanawiałam, jak dwie lewe ręce skrócą to. co skrócenia wymaga. Jakieś szarfy przedziwne. I jak te dwie lewe ręce pas zwężą, bo ktoś chyba rozum stracił i szył go dla hipopotamka. 
       To szycie uśpiło mą czujność. 
        A tu styczeń miał w planach pojedynek z grudniem na cielesne dolegliwości. 
    Tym razem upatrzył sobie Babcię T. Babcia T. udała się na badania. Kompleksowe, bo jej mechanizm tytanowy zaczął podupadać nagle, a konkursowo. No to się udała i oprócz diagnoz niepojętych, wedle których wszystko jej się pali oraz traci trajektorię, przyniosła bonus: pięknego, dorodnego wirusika. Którym to wirusikiem zaraz poczęstowała Siostrę C. 
- M! - Drę się w panice. - Tylko mi tam nie chodź!
- Gdzie mam znów nie chodzić? - Biedne dziecko patrzy na mnie z rosnącym politowaniem. 
- Nie gdzie tylko dokąd. - Gderam. 
- To dokąd?
- Na dół nie chodź. Tam nowa zaraza panuje! 
- Mamusiu, czy ty jesteś normalna?
- Przecież wiesz, że nie. Ale mimo to możesz mi wierzyć. 
- Wierzę, ale zaczynam się o ciebie bać. 
- To ja tu jestem od bania. 
- Dobra, daj mi teraz pracować. 
- A co tam masz ciekawego?
- Matematykę. I kaligrafię. 
- Puff...
- Właśnie.

           No i wreszcie. Dzisiaj. K. z Babcią T. udał się na USG. Tarczycę prześwietlali, bo się objawiła w połowie dziewiątej dekady babcinego żywota. Nie miała kiedy. I jak poszli, tak wyszli z całą Babcią i ze znakiem zapytania wiszącym nad K. Coś się pani doktor nie spodobała szyja męża mego nadobnego. I Babcię zostawiwszy w spokoju, jemu nakazała się badać. No to mamy nowy bal. 

       Będę gadać do siebie o krucjatach medycznych. Temat zawsze na czasie. Może jeszcze o szastaniu groszem. Bo to umiem. Herezja w dobie powszechnego oszczędzania. O! Dzisiaj parkę upolowałam. W sklepie na Z. I krem BB. W innym sklepie. I piętnaście książek dla K. i M. Ja mam książki od L. Wiadomo. 
         Lokowanie produktu! Wolne, swawolne, niesponsorowane. Bez lokowania trudno się dziś chwalić. Nawet, że się ze strachu szasta. 

      Zanim nowy grad nas trzaśnie, albo się te chmury rozstąpią, pojedziemy z M. do Babci W. Na wywczasy. Na kurczaka w galarecie, na schab w ziołach, faworki, piernik z gruszkami, i omlet z szynką. I przez chwilę będzie łagodnie. Wino z Siostrą A., a potem aksamitny spokój. 

       Boję się tego spokoju. Wszystkiego się boję.
       Gadania do siebie też. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BABCIA JADWINIA

JAK MAMA T. GRUSZKI WARZYŁA

PAMIĘĆ